20 wrz 2014

Lorem ipsum dolor sit amet


— A może ty, ten tego, Miszka, skoro tak ją kochasz, to pójdziesz jej szukać? 

Trzej kompanii młodego Michaiła roześmiali się w głos, próbując zasłonić się kubkami z herbatą. Brunet siedział na jednej ze skrzynek przy niewielkim piecyku i wyszczerzył zęby, wydając spomiędzy nich głuchy warkot. Jego zakochanie było czymś w rodzaju historii, którą powtarza się na każdym rodzinnym zjeździe. Na patrolach, w których uczestniczył, starsi zwykli się z niego naśmiewać, tak jak teraz, ale on nauczył się nie reagować. Odeszła trzy lata temu; trzydzieści sześć, właściwie to już siedem, miesięcy temu wyszła na powierzchnię i nie powróciła na Prospekt Mira. Wypominano mu w dalszym ciągu, że powinien jej szukać, ale nie był typem człowieka, którego świerzbi, kiedy nic nie robi. Siedział na stacji, licząc na cud. Wpatrywał się w ciemne tunele, licząc, że kiedyś w jednym z nich pojawi się Tasza. Nie pojawiła się do tej pory i nie zapowiadało się na to, że kiedykolwiek się pojawi. 
Wielokrotnie tracił już nadzieję, z zadumanego romantyka zmieniał się w nieznośnego figlarza, który doprowadzał mieszkańców stacji do szału. Nic dziwnego, że był znany wśród tubylców i w ogólnym rozbawieniu nazywanym „Romeo”. Michaił jednak nie odpowiadał już na zaczepki towarzyszy, mogłoby się wydawać, że zobojętniał, ale kiedy widział blask chybotliwego światła wydostający się z namiotu, który zamieszkiwała Natasza – jego serce biło mocniej, a potem zza ciężkiego materiału wyłaniała się zakapturzona, w gruncie rzeczy bezkształtna sylwetka, stalkera. Krutoja, czy jak mu tam było.

— Pewnie szuka! Zaglądając do namiotu Sonii! Taki z niego Romeo — odparł Wiktor, klepiąc się po klatce piersiowej. Westchnął, otarł zwilgotniałe od łez szkliste oczy i szturchnął siedzącego obok Miszkę. — Sonia to już o ślubie gada, a on nic… Baran jakiś — dodał, wywołując tym samym kolejny wybuch śmiechu jeszcze dwóch towarzyszy. I tak o to trzech dorosłych mężczyzn śmiało się w głos, zalewając się rzewnymi łzami, pociągając nosami i pokasłując co jakiś czas. Jeden z nich wylał nawet na tory herbatę, co wzmogło tylko falę śmiechu, którą powitali wędrowców z Ryżskiej. Sprawdzili im tylko pospiesznie paszporty i przepuścili dalej. 
Młodzieniec siedział do tej pory cicho, odburknął coś niewyraźnie na wzmiankę o Sonii i być może nawet się zarumienił, ale nie zamierzał wdawać się w dyskusję ze starymi prykami. Musiał chyba poprosić kogoś z dowództwa o zmiany z młodszymi, swoimi rówieśnikami, chociaż tacy byli bardziej żądni przygód, czepiali się stalkerów lub zapuszczali w tunele, wędrując z posłaniem, misją i wszystkim, co mogło przynieść im nieco sławy. 
A on tkwił na Prospekcie Mira i mimo tego, że bardzo chętnie uciekłby z tego miejsca, tkwił nadal. Czekał na nią, bo obiecał, że będzie czekać, tak samo, jak ona obiecywała swojemu bratu i potem witała go z uśmiechem, zadając mnóstwo pytań. Nie mógł jej zapytać, ale obdarte kartki pełne były zdań uwieńczonych znakiem zapytania i czekających na odpowiedź dziewczyny. Czasami miewał nawet trudności z przypomnieniem sobie jej twarzy, ale wiedział, że jej uśmiech był najprzyjemniejszą z rzeczy, jaką podarowało mu życie w metrze. 
Zacisnął dłonie w pięści. Cieszył się, że w panującym przy posterunku półmroku nikt nie mógł dostrzec emocji malujących się na pobladłej twarzy. Sięgnął po blaszany kubek z ciepłą herbatą i przez kilka następnych godzin nie odezwał się ani słowem, a Wiktor i pozostali towarzysze zrezygnowali z zaczepek, pogrążając się w dyskusji na tematy polityczne, które nie wzbudzały w nich już tyle radości. 


Podnosząc głowę z poduszki, Krutoj poczuł zapach smażonej wieprzowiny. Głośne burczenie sprawiło, że na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Prychnięcie, które powtórzyło się kilkukrotnie, mogło świadczyć o złości, niedowierzaniu lub nawet lekceważeniu, ale stalker po prostu wstał z materaca i zarzucił na ramiona obszerną, nieco znoszoną już sportową bluzę z kapturem. 
Kilkanaście minut później siedział przy jednym ze stolików, co rusz poprawiając kaptur i zajadając się pieczoną wieprzowiną. Zapłaciwszy za nią równe siedem naboi, nie czuł się specjalnie poszkodowany. 

— Dobry dzień! — Naprzeciwko usiadł siwowłosy już mężczyzna, którego promienny uśmiech nadawał mu młodzieńczego uroku. — Pan nic przeciwko nie ma? Ja mogę usiąść gdzie indziej, ale chyba to nie problem, prawda? Panie? 
Zakapturzony skinął jedynie głową, wsuwając do ust tłusty kawałek mięsa. Naprawdę nie miał ochoty na pogawędki z miejscowymi. Nie przeszkadzało mu ich towarzystwo, ale przecież postaci tajemnicze nie powinny spoufalać się z tymi, którzy ich sekrety mogą wydać, nawet się nad tym nie zastanawiając. 

— Krutoj na ciebie dzieciaki wołają? Ja nie wiem, w czym ty taki niby hardy. Wychodzisz? To sobie wychodź, ale wiedz, że kiedyś nie wrócisz. Mało to takich przypadków mieliśmy na stacji? Młodzi ludzie giną, bo zachciewa im się pooglądać nocnego nieba. Proszę ja ciebie, była tutaj taka dziewczyna, a panie, przecież wiadomo, że bab na górę nie wypuszczamy, bo za słabe, to się uparła… I wiesz co, panie? Nie wróciła, a taki jeden tutaj, Michaił, ryczy za nią od trzech lat. Proszę mi wierzyć, Taszeńka dobrą dziewczyną był, ale co jej odbiło… 
Staruszek urwał swoją wypowiedź w momencie, w którym spostrzegł, że naprzeciwko niego już nikt nie siedzi. Wzruszył ramionami i przysunął sobie blaszany talerz, na którym pozostała resztka soczystej wieprzowiny. A co, przecież nikt mu nie zabroni.


~*~

Śmiech. 
Dziecięcy śmiech na Prospekcie Mira był naprawdę czymś niespotykanym. Zresztą życie w całym metrze nie zachęcało do tego, aby się śmiać. Większość mieszkańców zajmowała się sobą i swoimi interesami, tylko nieliczni wtykali nos w nieswoje sprawy, śledząc uważnie losy pozostałych. 
Śmiech, piskliwy i radosny wywołał uśmiech wśród przechodzących obok namiotu rodzeństwa. Dwóch patrolujących stację strażników, pokiwało tylko głowami, a kiedy odgłos dochodzący z siedziby Rodiona i Nataszy stał się mniej wyraźny, przytłumiony i nie brzmiał już tak radośnie, przywdziali oni na twarze zwykłe, szare i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, miny. Spojrzeli po sobie, a potem wrócili do obserwowania peronu. Zbliżał się wieczór, zaraz światła miały przygasnąć, a ktoś miał ogłosić godzinę policyjną. Prospekt Mira miał zatonąć w półmroku i w ciszy, która zdawała się nie zapowiadać niczego dobrego.
Natasza leżała na posadzce i chichotała, próbując osłonić się szczupłymi ramionami przed palcami brata, które wdzierały się pod materiał bluzy i wywoływały salwy głośnego śmiechu. Nastolatka, czująca się teraz jak dziecko, odsunęła się w końcu i usiadła po drugiej stronie namiotu, celując w Rodię widelcem, który leżał nieopodal.

— Ani się waż! — krzyknęła, przyjmując tym samym postawę bojową. 

Blondyn znieruchomiał, przyglądając się młodszej siostrze. Usiadł na rozkładanym polowym łóżku i przechylił głowę, popadając w zadumę, co w ostatnim czasie zdawało się nazbyt często. Tasza miała już szesnaście lat i wyrosła na naprawdę ładną, młodą kobietę. Odetchnął głęboko, przeczesując palcami obcięte na krótko włosy. Zauważył wyraz zdziwienia malujący się na trójkątnej twarzy. Natasza nie miała typowej urody ślicznej laleczki. Wąski podbródek, pełne usta i policzki usłane licznymi piegami czyniły ją wyjątkową, podobnie jak wyraźnie zaznaczone, szeroko rozstawione kości policzkowe. Lekko skośne oczy były jego oczami, ale w wersji, która wyrażała znacznie więcej dobrych emocji. Uroku dodawały jej włosy w kolorze letniego zboża. Pamiętał taki widok, pamiętał wakacje na wsi u dziadków i siebie biegającego wśród łąk i pół. Zacisnął dłonie w pięści, próbując pojąć katastrofę, która spotkała ich świat. 

— Rodia? — spytała cicho, marszcząc przy tym swoje czoło i uniosła po chwili jedną brew ku górze, w geście wyćwiczonym, kiedy to bardzo chciała naśladować swojego opiekuna. — Rodia! Zachowujesz się jak stara dziadyga, kiedy próbuje przypomnieć sobie, kiedy urodziny ma żonka… — zaśmiała się, ale kiedy zauważyła, że jej słowa nie wywołały reakcji u brata, wstała z podłogi, odłożyła widelec i kręcąc głową, wyszła z namiotu.
Natasza nie miała pojęcia, co spotkało jej brata pięć lat temu, kiedy pierwszy raz wrócił z powierzchni nie o własnych siłach, a niesiony przez kompanów. Był w kiepskim stanie, ale wykaraskał się dzięki opiece lekarzy i ich asystentów. Przez prawie cztery tygodnie nie opuszczał lazaretu, w którym starano się, aby do krwiobiegu nie dostało się zakażenie, aby sepsa, która byłaby wyrokiem dla całej stacji, nie ogarnęła ciała osłabionego wtedy Rodiona. Od tamtego czasu jednak mężczyzna zmienił się. Coraz częściej znikał, odsuwał się od ludzi i wyruszał znacznie częściej na powierzchnię. Był samotnym wilkiem, który tylko czasami zmieniał się w czułego brata. Opiekuna, który w gruncie rzeczy szesnastoletniej dziewczynie nie był już potrzebny.
Kopnęła jakiś kamyk, który nie wiadomo skąd, jak i gdzie, znalazł się przed nią. Wsunęła ręce do kieszeni sporo za dużej bluzy i zatrzymała się, rozglądając dookoła. Kupcy zwijali swoje towary, chcąc zabezpieczyć je na noc. Karczmarze wydawali ostatnie posiłki, ludzie powoli znikali w swoim namiotach, szykując się do snu. Westchnęła, żałując, że nie pamięta inna życia.
Kiedy miała w zamiarze wrócić do namiotu, ktoś złapał ją za ramię i pociągnął zza jeden z filarów. Przyciśnięta do chłodnego muru, z czyjąś dłonią na ustach, była pewna, że serce wyrwie się z piersi, kiedy w twarzy napastnika rozpoznała swojego przyjaciela. Skinęła głową, dając mu do zrozumienia, że nie będzie krzyczeć. Ciepła i silna dłoń młodego chłopaka zniknęła, ale nie zastąpiły ją usta Michaiła, tak jak myślała. Tak, jak zdarzyło się to niedawno. Po raz pierwszy. I chyba niezapomniany raz. 
Nie należała do niskich osób, ale Miszka górował nad nią i wzrostem dorównywał potężnemu Rodionowi, ale był znacznie szczuplejszy. 

— Chcesz, żebym kiedyś umarła ze strachu? — spytała, chociaż na chwilę zapominając o bracie i jego dziwnym zachowaniu. Pięć lat… Ile to było okręgów sekundnika na tarczy zegarka, który nadal nosiła na nadgarstku? 
— Nie chcę, żebyś w ogóle umierała, Taszeńka… 

— Nie mów tak do mnie, nie jestem małym dzieckiem, Michaił — prychnęła na sam koniec swojej wypowiedzi i pozwoliła sobie na uśmiech. Odpowiedział tym samym, opierając dłonie po obu stronach jej głowy i nachylił się na tyle, aby stanęła na palcach i bez trudu go pocałowała. Nie zrobiła tego, próbując jakby wbić się mocniej i pewniej w filar, o który się opierała. 
Czekała na jego ruch. Oczekiwanie na choćby delikatne muśnięcie warg było przyjemnym doznaniem. Chwile spędzane z Miszką wcale się nie dłużyły, wręcz przeciwnie – trwały zbyt krótko i zawsze kończyły się w złym momencie. Znała go od dziecka, od najmłodszych lat była jego cieniem, kiedy Rodia przebywał na powierzchni. Jadała posiłki z jego bliskimi, trzymała za ręce, kiedy musieli przejść się po peronie. Lata mijały, a duet Taszy i Miszki był nierozłączny na tyle, na ile pozwalało im życie na Prospekcie Mira.

— Jutro rano idę z kupcami na WOGN — oznajmił cicho i oparł swoje czoło o czoło dziewczyny, przymykając na moment powieki. Po kilku sekundach odsunął się, aby pewnie objąć ją w pasie i przysunąć do siebie. Kiedy dłoń dziewczyny przesunęła się po jego torsie, zrozumiał, że ma przyzwolenie na to, co chciał zrobić. Co już zawsze chciał robić. Musnął jej delikatnie rozchylone usta swoimi i nie mógł powstrzymać przyjemnych dreszczy, które przebiegały wzdłuż jego kręgosłupa. Nie musiał czekać długo na odpowiedź Nataszy. 
Blondynka wplotła palce w włosy swojego przyjaciela, unosząc się na palcach i jedyne, czego teraz chciała, było tutaj. W osobie Michaiła, w gestach, które odważył się wykonać. Musiała przyznać, że ten pocałunek różnił się od tamtego pierwszego. Chłopak był bardziej pewien swojego, a i ona nie chciała kończyć zbyt szybko. Nie bała się tego, była pewna, że to właśnie Michaił jest tym, którego kocha inaczej, niż brata.

— Te, gołąbeczki, do łóżek! 

Nie zwrócili nawet uwagi na to, kto wypowiedział to zdanie, ale Natasza niepewnie stanęła na całych stopach, odsuwając się od Michaiła. Z zaróżowionymi policzkami, spoglądała na niego z pewnym niedowierzaniem, ale też radością malującą się w błękitnych oczach.

— Nie będzie mnie tylko jeden dzień, Taszeńka… — roześmiał się, kręcąc przy tym głową, a potem musnął ustami jej piegowaty policzek.

— Ile razy mam ci mówić, żebyś tak do mnie nie mówił. — Uderzyła go lekko w ramię, a potem wyszła zza filaru, kierując się, na miękkich niczym wata nogach, do namiotu.

~*~

Krutoj lubił moskiewskie ulice, chociaż te nie wyglądały zachęcająco i z pewnością nie zapraszały na długie spacery. Rozgwieżdżone niebo nie było tak potworne, jak miejskie zabudowania. Niektóre zapadły się w sobie, niektóre porośnięte były zmutowanymi, żyjącymi roślinami, inne wyglądały tak, jakby czas i katastrofa nie naruszyły ich w ogóle. 
Życie na powierzchni fascynowało go na tyle, że wybierał się tutaj często. Ludzie go znali, niektórzy ustawiali się w kolejkach po to, co przyniósł. Przestali wątpić w jego wątłą sylwetkę, w jego brak siły, kiedy za każdym razem wracał. Równie milcząco, co poprzednio, ale wracał. Stalker nigdy nie należał do tych ludzi, którzy wesoło usiądą przy ognisku i opowiedzą kolejną ubarwioną historyjkę.
Chociaż nigdy jest tutaj pojęciem względnym. 
Krutoj odcinał się od przeszłości, jakby ta była złośliwym nowotworem, który chciałby zaatakować łakomie kolejne zdrowie komórki organizmu. Przeszłość zdawała się dla niego być gorsza niż mutacje, które spotkały ludzi, zwierzęta i rośliny na powierzchni. Bał się uczuć i tego, co je wywoływało. Życie nauczyło go, aby nie odwracać się za siebie. I według tej zasady postępował. Nawet teraz, kiedy wiedział, że nieubezpieczone tyły groziły niebezpieczeństwem. 
Noc w Moskwie nie była cicha na tyle, aby zupełnie zatracić się w rozmyślaniach. Kiedy stalker znalazł się na środku jednej z pomniejszych uliczek, spojrzał w niebo, uśmiechając się na widok księżyca w pełni.
— Nie ruszaj się. — Ostrzegawczy głos nie brzmiał mile i ostrożnie. Ktoś, kto wypowiedział rozkaz skierowany właśnie do Krutoja wcale się go nie bał, dawał mu do zrozumienia, że to on posiada władzę. Stalker znieruchomiał, nawet nie ruszył głową, aby spojrzeć na przeciwnika. Po jego dwóch stronach zamajaczyły się sylwetki ubrane w podobne kombinezony do niego. Na wprost ujrzał jeszcze jedną osobę, a na plecach poczuł ciężki dotyk lufy automatu. — Schyl się i opuść broń. Powoli, bez żądnych gwałtownych ruchów.
Krutoj nie miał wyboru. Utknął w pułapce. Albo sam w nią wpadł. Na piersiach mężczyzn, którzy go otaczali dostrzegł znak trójramiennej swastyki. Posłusznie chciał wykonać rozkaz, kiedy silny cios w głowę zwalił go z nóg. Mimo ochronnego kasku, mroczki pojawiały się przed jego oczami. Już podnosił się na dłoniach, kiedy kolejne uderzenie pozbawiło go przytomności. 

— Kapitanie, ale dlaczego?

— Gdyby odkrył piwnicę z bronią, mieliby przewagę. Bierzcie go, musimy zanieść go dowództwu. Zapuścił się dalej od swojej stacji, niż myśleliśmy… Sierioża, Andriej, za ręce i idźcie przodem. Osłaniamy was — barczysty mężczyzna machnął ręką, dając znak do wymarszu. Dwóch stalkerów złapało nieprzytomnego i ruszyło w dobrze znanym sobie kierunku w towarzystwie kilku stworów, które śledziły ich poczynania z ciemnych zaułków.